sobota, 18 maja 2013

32. Alice... we got a problem...

Witam was kochani!
Wiem, troszkę mnie nie było, ale na majówkę wyjechałam do stolicy i naprawdę nie miałam czasu skrobnąć niczego konkretnego. W zamian macie odcinek numer 32, mam nadzieje, że wam się spodoba. Nie będę wyodrębniać, po prostu dla Was wszystkich. Dzięki, że jeszcze jesteście!

Cały ten wieczór spędziliśmy z Amy w szpitalu. Głównie to ja mówiłam, cokolwiek, byleby tylko mówić. Sama młoda Sanders specjalnie nie była zainteresowana. Omijała nas wzrokiem, czasem tylko kiwnęła głową w odpowiedzi na jakieś pytanie, jednak zazwyczaj przecząco. A Matt... on chyba nie miał na to wszystko siły. Pozornie wydawał się silnym, pewnym siebie facetem i był taki; na scenie emanował energią, z stosunku do fanów był niezwykle śmiały, z kontaktach z przyjaciółmi zawsze potęgował optymizm nawet wtedy, kiedy nie wszystko się układało. Ale teraz, kiedy to co najgorsze dotknęło jego ukochaną siostrzyczkę, nie mógł się pozbierać. Udawał, żeby jakoś podnieść ją na duchu, żeby pokazać, że to wcale nie jest koniec świata. Niestety, nie szło mu zbyt dobrze. Jak ciężko by nie było, musiałam nadrabiać, chociaż Amy nie ukrywała, że jest do mnie wrogo nastawiona.
-Rozmawialiśmy z doktorem - zaczęłam kolejny wątek - Powiedział, że nie będziesz musiała długo leżeć w szpitalu, najwyżej tydzień, w ciągu którego przygotują cię do chemioterapii.
Ciężko przełknęła ślinę i odwróciła się tyłem do nas. Matt westchnął głęboko, więc nie wiele myśląc chwyciłam go za rękę i kontynuowałam:
-Po pierwszej serii będą obserwować jak reaguje twój organizm, ale dobra wiadomość jest taka, że  będziesz mogła przenieść się do domu, do Matta.
-Wolałabym zostać tutaj - fuknęła.
-Dlaczego? - spytał Shads.
-Bo tutaj Val może odwiedzać mnie wtedy, kiedy tylko chcę. A u ciebie - spojrzała na mnie ze złością - a raczej już u was, będzie się musiała zapowiadać.
-Obiecuję ci maleńka, że Valary będzie mogła przychodzić do ciebie, kiedy tylko będziecie chciały się spotkać. Nawet jak nie będzie mnie w domu - zapewnił i pogłaskał ją po plecach.
-Na pewno? - odwróciła się przodem i spojrzała na brata przygaszonym wzrokiem.
-A czy ja cię kiedyś oszukałem? Sama powiedz? - uśmiechnął się promiennie.
-Nigdy - odparła i zaraz dodała - Jedźcie już, widzę przecież, że jesteście zmęczeni.
-Nie chcemy zostawiać cię tutaj samej - zaprotestowałam.
-Położę się spać, wam też radzę - okryła się pościelą aż po sam nos - Do jutra.
Kiedy przekroczyliśmy już próg sali, usłyszałam jeszcze ciche:
-Nicole ...
-Tak? - zawróciłam i oparłam się o framugę drzwi.
-Mogę mieć do ciebie prośbę? - spytała i nie czekając na odpowiedź, dodała - przywieziesz mi jakieś książki? Jesteś dziennikarką, na pewno masz w swoich zbiorach coś, co mi się spodoba.
-Kryminały i dreszczowce, prawda? - puściłam jej oko, zareagowała uśmiechem. Nie wiem czy ją rozbawiłam, czy może wreszcie poczuła, że ma we mnie przyjaciółkę.
-Tak, krwiste - zaśmiała się.
-Na pewno coś się znajdzie. Podrzucę ci jeszcze zanim pojadę do pracy.
-Dzięki - poprawiła poduszkę i przymknęła oczy.
Może jednak nie będzie tak źle jak myślałam? Być może się myliłam? Prawdopodobnie ja sama również nastawiłam się do Amy z dystansem. Powinnam o wiele wcześniej zrozumieć, że to przecież tylko zagubiona we własnym życiu nastolatka. Zamiast toczyć z nią wojnę, powinnam jej pomóc. Tyle, że ona nie dopuszczała do siebie nikogo poza Valary, a zarówno ja jak i Matt byliśmy już tym zmęczeni. DiBenedetto była zbędna w naszym życiu. Może gdyby Amy znała prawdę o niej, potrafiłaby to zrozumieć? Teraz jednak nie mogła się dowiedzieć, bo Val była jedyną osobą, której Amy ufała. Gdyby nie ona, mała zamknęłaby się na wszystkich. Nawet na siebie samą.


Mimo szczerych chęci, Alice nie udało się zebrać całej sumy pieniędzy, którą była winna swojemu oprawcy. Oprawcy... dawniej kompanowi od brudnej roboty. Prawdę mówiąc, to on wciągnął ją w ten ciemny świat. Najpierw nauczył ją pić i ćpać, a później powoli uzależniał od tego i od swojej osoby. Tak bardzo, że potrzebowała coraz więcej pieniędzy na kolejną działkę. Potem wplątała się w to wszystko... Pieniądze nie starczały jej na długo, więc coraz częściej zapożyczała się u Drewa. Gdy zniknęła na cały miesiąc groził, że jeśli nie odda mu kasy, pożałuje, że kiedykolwiek go poznała. I miał rację, pożałowała...
Nerwowo upychała pieniądze do torebki, kiedy usłyszała delikatny zgrzyt drzwi. Odwróciła się z przerażeniem, na szczęście to tylko Brian.
-Co się dzieję? - spytał zdziwiony i zrobił zdecydowany krok w jej stronę.
-Nic! - odpowiedziała szybko i poczuła krople potu spływającą wzdłuż kręgosłupa. Torebkę zdążyła przykryć kocem leżącym w pobliżu. Nic nie zauważył, teraz jedynie ona sam mogła się wysypać.
-Przecież widzę, jesteś jakaś zdenerwowana...- pocałował ją w policzek i wyczuł drżenie ciała - Powiesz mi?
Chciała, cholernie chciała, żeby wiedział. Ale nigdy w życiu nie zdecydowałaby się wplątać go w to wszystko. Trochę go już znała. Wiedziała, że pójdzie z Drew'em na wojnę, ale z nim nie było żartów. Nie był opryszkiem z osiedla, któremu wystarczyło dać po mordzie. Był kimś zdecydowanie gorszym...
-Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz - uśmiechnęła się blado i wyrwała z jego objęć - Co ty tu w ogóle robisz?
-Jadę do studia, mamy próbę przed koncertem w LA, więc pomyślałem, że podrzucę cię do wydawnictwa - chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę drzwi.
-Poczekaj ! - stanęła jak wryta.
-Ali, cholera, co się dzisiaj z tobą dzieje? - warknął i przyjrzał jej się pytająco.
-Nic, to znaczy... nic ważnego - wydukała.
-Masz jakiś problem to powiedz, na pewno ci pomogę - założył ręce na klatce.
-Idź do samochodu, za chwilkę zejdę. Chcę się po prostu przebrać.
-Nie możesz przebrać się przy mnie? - parsknął śmiechem, a ona zgromiła go wzrokiem.
-Haner, błagam cię, do cholery! - wrzasnęła rozpaczliwie.
-Jak chcesz.
Wsłuchiwała się w dźwięk kroków na schodach. Nerwowo zapięła torbę z pieniędzmi i wyciągnęła telefon z kieszeni spodni. Odnalazła numer do Drewa i wysłała mu wiadomość. " 18:00, Blue Moon ".
Dla niepoznaki zmieniła koszulę i zeszła na dół.
Podróż minęła im bez słowa. Gates nerwowo stukał palcami w kierownice i w ekspresowym tempie wypalał jednego papierosa za drugim.
-Przyjechać po ciebie? - spytał w końcu, kiedy gwałtownie zatrzymał się pod wydawnictwem - Pojedziemy gdzieś, może trochę się odstresujesz.
-Dziś nie mogę - westchnęła ciężko, starając się unikać jego spojrzenia. Może to i lepiej, bo gdyby teraz natknęła się na jego wzrok z pewnością przeszłyby ją ciarki.
-O co ci chodzi, co? - warknął - Masz mnie dość? Masz kogoś? No kurwa, powiedz! - uderzył pięściami w kierownice.
Dopiero teraz doszło do niej, że sytuacja jest poważna. Powoli wszystko zaczynało jej się walić, a przecież nie chciała nikomu zrobić krzywdy. Wręcz przeciwnie, chciała go chronić... jego i wszystkich dookoła.
-Brian, zgłupiałeś?! - wrzasnęła i objęła dłonią jego policzek - To nie tak...
-A jak?
-Muszę dzisiaj poprawić piąty rozdział tej nowej książki. Coś jest nie tak z dialogami, pewnie spędzę przy tym cały dzień i noc. Przy tobie nie będę mogła się skupić, a na jutro wszystko musi być gotowe - uśmiechnęła się - Ta praca mnie wykańcza, ale poza tym wszystko jest dobrze, zaufaj mi.
-No dobrze - złożył na jej czółku delikatny pocałunek - ale jutro to już nie ma przeproś, zabiorę cię w fajne miejsce. Poza tym moi rodzice w końcu chcą cię poznać, więc sama rozumiesz - wymamrotał.
-Naprawdę chcą mnie poznać? - rozpromieniła się.
-No tak, ale jeśli nie chcesz to serio, nie musimy tam jechać, bo wiesz, oni są trochę świrnięci, a tata to już w ogóle, więc jeśli nie masz ochoty to... - paplał, więc zamknęła mu usta pocałunkiem.
-Powiedz im, że odwiedzimy ich w niedziele - odparła.
Cały dzień myślała tylko o tym, że nie zasługuje na niego. Nie dość, że nic nie powiedziała mu o swojej przeszłości, to wciąż naraża go na niebezpieczeństwo. I jeszcze to kłamstwo... Nie miała sumienia patrzeć w jego czekoladowe oczy i kłamać, jednak cały świat ustawił się do niej plecami i ...musiała. Po prostu musiała zrobić wszystko, żeby ta historia z Drew'em zakończyła się jak najszybciej.
Wybiegła z pracy tak szybko jak mogła, żeby zdążyć na czas. W barze nie było wielu osób, muzyka była stonowana, a klimat raczej mroczny. Podeszła do baru i zamówiła setkę. Przechyliła ją na raz.
-To samo - mruknęła.
-Ktoś na panią czeka - powiedział barman i kiwnął głową w stronę kąta zadymionej sali.
Odetchnęła i zebrała się na odwagę by wstać. Niepewnie usiadła naprzeciw niego.
-Papierosa? - wyciągnął paczkę w jej stronę, ale nie zareagowała - Nie martw się, nie doliczę tego do kosztów.
-Jak zawsze bezczelny - mruknęła.
-Coś mówiłaś? - udał, że nie słyszy i zaciągnął się mocno.
-Nic... Drew, słuchaj... nie mam całej kasy, ale ... - wymamrotała, a on zgniótł niedopałek w popielniczce.
-A co to ma znaczyć?!
-Potrzebuję więcej czasu, skąd mam niby wziąć tyle pieniędzy? - jęknęła.
-Powinnaś się cieszyć, że mam do ciebie tak duży sentyment, że proszę o te pieniądze, a potem chcę dać ci spokój. Wpakowałaś mnie na wiele lat do pudła ty mała szmato! - warknął - Czas minął dzisiaj.
-Oddam ci wszystko, obiecuję. Daj mi chociaż jeden dzień.
-Miałaś wystarczająco dużo czasu. Osiem długich lat nie wystarczyło, żeby zebrać kasę? - wziął od niej torbę z gotówką i zaśmiał się szyderczo - Co ty kurwa, jaja sobie robisz? Przecież to połowa!
-Nie mam więcej - spuściła wzrok.
-To chłopaka też już nie będziesz miała - z hukiem odsunął krzesło i wartkim krokiem wyszedł z baru.
Przeraziła się nie na żarty. Chciała za nim pobiec, ale co by to dało? Zupełnie nic. Poprosiła pół litra czystej i opróżniła butelkę do połowy. Chciała tylko i wyłącznie zniknąć...
Nie wiedziała nawet jak znalazła się w domu. Było pusto i cicho. Złapała za telefon i próbowała dodzwonić się do Gatesa. To przestała być zabawa, jeżeli w ogóle kiedykolwiek nią była. Zdecydowała, że powie mu o wszystkim, że razem sobie poradzą, że on na pewno to zrozumie. Była młoda i głupia, ale przecież teraz wszystko jest inaczej. Dzwoniła kilka razy, ale nie odbierał. Pomyślała, że pewnie siedzi w studiu i nie ma na to czasu. Położyła się do łóżka, kiedy nagle usłyszała wibracje telefonu.
-Brian - wyszeptała, jednak na ekranie wyświetlił się numer Jimmy'ego - Tak?
-Alice... Brian jest w szpitalu.

środa, 1 maja 2013

31. Don't worry. Everything will be fine.

 Cześć kiciaki! Nadrabiam swoją ostatnią przedłużoną nieobecność i dodaję kolejny odcinek. Z dedykacją szczególnie dla mojej kochanej Marty, z którą jutro piję wiśniowe drinki ( i wcale nie wstydzimy się K. ) ;*
Dla
Oli, czyli naszej nowej bohaterki Ashley. Zwróćcie uwagę na nową postać w fotkach z boku, mam nadzieję, że ciepło ją przyjmiecie.
Oraz dla wszystkich moich kochanych czytelników :)

  Czerwony kabriolet sunął jak strzała po przedmieściach miasta. Zwolnił dopiero jakieś sto metrów przed niewielkim, białym domkiem, podobnym do dziesiątek innych na tym osiedlu. Nerwowo postukał palcami w kierownicę, aż w końcu zdecydował się wysiąść i zadzwonić do drzwi. Denerwował się jak nigdy, w końcu nie codziennie wyrywa się córeczkę z domu rodzinnego. Odetchnął głęboko, zapukał jeszcze raz. Drzwi otworzyła mu pani Redbridge.
-Przepraszam, mamy takie zamieszanie z tą całą przeprowadzą, że nie słyszałam jak dzwoniłeś - uśmiechnęła się ciepło - Wejdź, ale ostrzegam, że to może jeszcze trochę potrwać.
Dom faktycznie wyglądał jak pobojowisko, a to zupełnie niepodobne do tej rodziny. Po podłodze walały się jakieś walizki, torby, torebki, na krzesłach wisiały pojedyncze ubrania, a na blacie kuchennym stały porozstawiane różne produkty żywnościowe. W zasadzie to chyba cała ich lodówka... A gdzieś za tym wszystkim ukryła się Marta.
-Nie chcę nic mówić, ale jeśli chcesz zabrać to wszystko to raczej nam się to nie uda - westchnął, z niewiedzą drapiąc się po głowie.
-Nawet mi nie mów, że przyjechałeś audi? - Podparła się pod boki i rzuciła mu groźne spojrzenie - Wiedziałeś przecież, że będę brać dużo rzeczy!
-Dużo rzeczy to nie to samo, co cały dom - odparł piskliwym głosem - Nawet gdybym przyjechał tu dostawczakiem to nie zabralibyśmy się na raz.
-To przyjedziemy kilka razy - burknęła i znów zniknęła we wnętrzu domu.
Zrezygnowany, odgarnął wszystko z sofy w salonie i rozsiadł się wygodnie. Nie zaznał jednak spokoju, bo na horyzoncie od razu pojawiła się pani Redbridge.
-Johnny, spakuję wam trochę jedzenia, dobrze? Nie odbierz tego źle, nie chodzi o to, że jesteś niezaradny, czy że nie masz co włożyć do garnka, po prostu chcę, żeby wam było jak najlepiej - powiedziała słodko.
-Nie mam nic przeciwko, ale to naprawdę nie jest konieczne... - westchnął - Pani się za bardzo martwi.
-To w końcu moja córeczka, jak mam się nie martwić? Ale przecież odpowiedzialny facet z ciebie we dwójkę sobie poradzicie.
-Będziemy przyjeżdżać, nie mieszkam daleko. A póki co ma pani jeszcze Ashley...chociaż ona chyba szybciej wybędzie - zaśmiał się, a wspomniana dziewczyna szybko zbiegła po schodach.
-Słyszałam gnomie!
Asley jest przyrodnia siostrą Marty, córką pani Redbridge z drugiego małżeństwa. Gdyby ktoś nie wiedział, że są jakoś spokrewnione, pewnie nigdy by się nie domyślił. Są jak dwa różne bieguny, jak ogień i woda. Marta to skromna dziewczyna, raczej cicha i spokojna, z duszą romantyczki i urodą słowiańskiego anioła, za to Ashley...Kalifornijka z krwi i kości. Po ojcu odziedziczyła śniadą karnację i ciemne włosy oraz wybuchowy temperament. Kocha imprezy, zabawę, muzykę. Można powiedzieć, że cała jest szaleństwem. Z mamy ma jedynie przenikliwy błękit oczu i wrażliwość ukrytą gdzieś bardzo głęboko. Zawsze zaraża wszystkich niesamowitym optymizmem i energią, tym samym nie sposób jej nie lubić. Jest coś jeszcze... nie sposób jej nie kochać, a każdy kto zakochał się w Ashley ma spory problem, bo ona jeszcze nigdy nie odwzajemniła żadnego uczucia.
-O co wam chodzi z tym gnomem? - wrzasnął, a ona z gracją zbiegła po schodach i złapała leżące na blacie jabłko.
-Jeśli chcesz mogę ci wytłumaczyć... - i z uśmiechem na ustach zaczęła mówić po polsku, z satysfakcją obserwując jak Christ gotuje się ze złości.
-Nie znęcaj się nad nim Ashley! - znowu znikąd w przedpokoju zjawiła się Mart - Zobaczysz, pomieszka ze mną miesiąc i jeszcze cię przegada - uśmiechnęła się do siostry.
-Ohoo, już w to wierzę. A właśnie, kiedy jakaś parapetówka, hm?
-W sobotę, ale ty nie jesteś zaproszona - pisnął i wywalił język w jej stronę.
-Jak dzieci... - westchnął ojciec przyglądający się całej sytuacji gdzieś z kąta kuchni.
-Johnny, proszę, proszę, proszę, proszę! - Ashley podbiegła do niego i składając ręce nie zaprzestawała błagań.
-Oczywiście, że jesteś zaproszona siostro, Jonathan się droczy - Mart podniosła ciężką walizkę, ale Christ zaraz jej ją odebrał - Prawda?
-Oczywiście - Poczochrał młodszą Redbridge po włosach - Co więcej, w piątek gramy koncert z ... proszę werbel... My Chemical Romance!
-Coo?! Nie wierzę! - aż pisnęła ze szczęścia, wskakując mu na plecy - Mamo, mogę pójść, prawda?
-Skoro Marta tam będzie, to tak - bezradnie rozłożyła ręce, pakując ostatnie rzeczy.
-Nie wierzę, że wreszcie ich poznam. Ciekawe jacy są? Gerard pewnie bardzo zabawny, a Frank przystojny. Ciekawe, czy mnie polubią? A może zaproszą na kolejny koncert? ... - prowadząc monolog pognała na górę.
-Cała Ashley - westchnęła matka.
-Czas się zbierać. Obiecuję, że będę przyjeżdżać - powiedziała Mart i z trudem powstrzymała  świdrującą łzę.
-Pa córeczko. Pamiętaj Johnny, że masz się nią opiekować!
-Ma się rozumieć. W niedziele jesteśmy na obiedzie - powiedział obejmując dziewczynę ramieniem.


Szpitalny korytarz znów przywiódł mi na myśl złe wspomnienia. Nigdy nie zapomnę chwili, w której zemdlałam po raz pierwszy. Dzień balu maturalnego, który powinien być najpiękniejszym w życiu każdej nastolatki, zamienił się w koszmar. Pamiętam, kiedy pierwszy raz upadłam z wycieńczenia. Pamiętam kałużę krwi na płytkach w łazience. Pamiętał, jak powoli traciłam świadomość. Później głosy dookoła, a potem...zupełnie nic. Obudziłam się w szpitalu. Matka krzyczała, że to wszystko na własne życzenie i że chciałaby mieć normalną córkę, którą odbiera się nad ranem z balu, a nie szpitala. Wtedy było mi już wszystko jedno. Pamiętam też, kiedy pielęgniarka odsłoniła kołdrę, a ja pierwszy raz inaczej spojrzałam na swoje ciało. Można było policzyć wszystkie moje żebra. Praktycznie mnie nie było, już nie istniałam. Chciałam nie istnieć... a jednak przetrwałam.
Przed jedną z sal na pierwszym pierwszym piętrze czekał na mnie Matt. Był wyraźnie poddenerwowany, nie wiem jak inaczej mogłabym to określić. Bałam się zapytać, na szczęście nie musiałam.
-Cześć - Szybko cmoknął mnie w policzek - Przepraszam, że nie przyjechałem, ale nawet nie wiesz co tutaj się dzieje...
-Nic się nie stało, przecież od redakcji do szpitala dzieli mnie kilka kroków - odparłam i w ciszy czekałam, aż sam mi wyjaśni.
-Valary doprowadza mnie do szału! - warknął.
Czyli tak jak myślałam... Czego innego można by się po niej spodziewać.
-Nawet nie chcę wiedzieć co wymyśliła... - Chwyciłam go za drżące ze zdenerwowania ręce.
-Czepia się wszystkiego i wszystkich. Krytykuje personel, domaga się specjalnego traktowania - westchnął i przytulił mnie do siebie - To przecież dobry szpital, a my jesteśmy ludźmi, jak wszyscy inni. Nie można się tak zachowywać, oni nawet nie wiedzą, że jestem sławną osobą. Teraz już pewnie mają nas za hipokrytów i czubków.
-Na pewno nie, przecież Val nie jest nawet rodziną, więc nie powinni brać jej na poważnie. Poproś lekarzy, żeby wszystkie sprawy załatwiali z tobą i nie informowali jej bezpośrednio o wszystkim - uśmiechnął się ciepło na moje słowa, więc chyba załagodziłam sytuację - Powinieneś odpocząć. Jadłeś coś?
-Nie, wypiłem tylko kawę jak wróciłem do domu.
-To zrobimy tak : przywitam się z Amy, pójdziemy na jakiś obiad, a potem wrócimy tutaj i zmienimy Valary, dobrze? - zaproponowałam.
-Cudownie - oparł i pocałował mnie czulę.
Uchyliłam drzwi do sali i zobaczyłam jak DiBenedetto powoli usypia na krześle obok łóżka Amy.
-Dzień dobry - powiedziałam, w reakcji Val aż podskoczyła.
-Cześć - tylko Amy raczyła odpowiedzieć, jednak z umiarkowaną ochotą.
-Jak się czujesz? - spytałam.
-Dzisiaj lepiej, ale bez rewelacji - fuknęła.
-Przyniosłam ci świeże jabłka, pomarańczę, sok grejpfrutowy, Matt mówił, że go uwielbiasz - uśmiechnęłam się, a ku mojemu zdziwieniu ona to odwzajemniła - I jeszcze czekoladę, ale nie mów Shadsowi, bo dostanę opierdziel.
-Dzięki, a właśnie, gdzie Matt? - spytała.
-Na korytarzu. Idziemy na obiad, bo ten wariat nie zjadł nawet śniadania - odparłam i zwróciłam się do Valary - Ale niedługo wracamy i będziesz już mogła iść do domu. Widzę, że jesteś zmęczona.
-Dzięki za troskę, ale nie trzeba - powiedziała.
-Myślę, że trzeba - podkreśliłam. Mam nadzieję, że zrozumiała aluzję.
Wtedy do sali wszedł Matt.
-Idziemy? - spytał i złapał mnie za rękę. Twierdząco pokiwałam głową - To do zobaczenia księżniczko! - Mrugnął do Amy.
Z każdym takim jego czułym gestem robiło mi się cieplej na sercu.